Wróciłam z wakacji. Tam gorąco, słonecznie, wegańsko, surfersko. Tutaj chłodnawao i tęskno za egzotycznymi krajobrazami.
Moje ostatnie wakacje były mieszanką sportowych wyzwań, marokańskich obrazków, tradycji i smaku tagine.
Mała wioska niedaleko Agadiru. Przyjazna, lokalna społeczność muzułmańska, głównie rdzenni mieszkańcy Berberowie. Krajobraz w kolorze piaskowym a roślinność to bananowce i drzewa arganowe. Stadka kóz skubiące orzeszki arganowca wspinają się nawet na czubki drzew. W okolicy kooperatywy kobiece wytwarzające produkty na bazie oleju arganowego. Plaża nad Oceanem Atlantyckim zdominowana przez amatorów surfingu. Wśród nich i ja stawiająca pierwsze kroki na desce. Poza surferami widać rodziny Marokańczyków odpoczywających w cieniu, skleconych na prędce czegoś w rodzaju namiotów. Dużo kobiet skromnie okrytych od stóp do głów. Jedne przygotowują tradycyjny obiad tagine ( uduszone we własnym sosie warzywa, często z mięsem), inne zażywają kąpieli w oceanie a inne aktywne biegają wzdłuż plaży. Jedna z tych kąpiących się muzułmanek, w pełni ubrana z chustą na głowie śmieje się do mnie pływającej w mniej skromnym kostiumie. Ucinamy sobie pogawędkę. Ja zapewniam , że szanuję jej okrycie a ona , żebym spróbowała pływać ubrana to dopiero zobaczę, że to dużo trudniejsze.
Ten wyjazd to rękawica rzucona przez dorosłe córki nam rodzicom. Na pytanie czy pojechalibyśmy na surfing i jogę do Maroka zgodnie odpowiedzieliśmy, że czemu nie .Przecież lubimy wyzwania. Znalazłam tani przelot, adres zakwaterowania podesłały dzieci. Na miejscu głownie młodzi ludzie z całego świata, dużo Brytyjczyków. Świetna, rodzinna atmosfera, pogawędki przy posiłkach, dużo śmiechu, nawoływania muzeinów do modlitwy od 5 rano bo mieszkaliśmy pomiędzy dwoma meczetami.
Dzień zaczynał się na tarasie sesją jogi, później śniadanie, wyjazd terenowymi samochodami na plażę, rozgrzewka...i walka z falami. Pierwsze dni na desce to prawdziwa walka. Z własnymi słabościami, młócącymi falami i bólami mięśni. Nie poddajemy się.Zmieniam słowa znanej piosenki i śpiewam "How many waves must the man fall down before he stands on the board..." Spadam, spadam, staję, płynę. Krok do przodu, krok do tyłu. I tak codziennie. Ale jest pięknie. Nasi instruktorzy to niesamowici ludzie. Miejscowi, którzy pływanie na desce opanowali do perfekcji. Cierpliwie tłumaczący po raz setny, żeby patrzeć przed siebie, żeby trzymać równowagę etc. Ich świadomość ciała i surfing ze staniem na głowie uświadamia ile jeszcze przede mną. Lunch jemy na plaży. Pływamy jeszcze po południu. Kto ma siłę idzie na drugą sesję jogi i kolacja wieczorem.
Ibrahim to najwspanialszy kucharz na świecie. Berber z gór. Cichy, skromny i ujmująco uprzejmy. Kuchnia marokańska nie jest wegetariańska a już z pewnością nie wegańska. Ale Ibrahim i jego pomocnik Brahim robią wszystko co mogą, żeby nas zadowolić. Owsianka na wodzie, banany, oliwki, awokado, pomidory na śniadanie, na lunch pudło warzyw, sałatki,makaron, cieciorka a na kolację najpyszniejsza zupa soczewicowa i tagine warzywny. Znowu się zakochałam. Łatwo się zakochuję w nowych miejscach, miłych ludziach żyjących blisko natury. Wakacje !!! Wracajcie szybko. :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz